W powrocie z dłuższej podróży jest coś nierzeczywistego. Dopiero teraz powoli zaczynają do nas docierać niektóre wrażenia, których nie można było w pełni strawić na miejscu. Chociażby Uluru, które jest zbyt ogromne, aby jakiekolwiek zdjęcie mogło oddać jego masę i magnetyzm. Ale też rzeczy tak niepozorne, jak przechadzka po lesie drzew gumowych w Nowej Południowej Walii, budzonym o świcie przez diabelski śmiech zimorodków.
Najgorszy był ostatni dzień przed wyjazdem, kiedy trzeba było odciążyć plecaki i pozbyć się zbędnego balastu. To tak, jakby zostawiać za sobą starych znajomych – Zosia wyrzuciła sandały, które służyły jej wiernie w Europie, Afryce i Azji, by ostatecznie polec na czwartym kontynencie – na zwykłym chodniku w Sydney. W pokoju hostelu młodzieżowego spało osiem osób, a więc zostawiliśmy na półkach koszulki, jedzenie i przeczytane książki. To miła tradycja – nie wyrzucaj, przekaż innym – najprostszy gest globtroterskiej solidarności. Sami nieraz korzystaliśmy z tego wiecznego recyklingu.
Potem było kilkanaście godzin w samolocie i jedna noc w Szanghaju – powtórka z bezbrzeżnej azjatyckiej uprzejmości, gotowany krab w małej ulicznej knajpce i pierwsze naprawdę dobre piwo po czterech miesiącach sączenia australijskich napojów piwopodobnych.
Szanghaj, Frankfurt, Praga, Ostrawa, Cieszyn … zabawne, że każdy etap tej podróży wydawał się tak samo długi. No i w końcu mieszkanie, trochę zażenowane naszą obecnością, odzwyczajone od ludzi. Puste ściany zostały nagle zawalone górą ciuchów i pakunków z pamiątkami, na lodówkę wskoczyło kilka nowych magnesów – chińska maska, dziobak ozdobiony w aborygeńskie wzory, trzech małych mnichów w pomarańczowych szatach.
Niepewnie przeglądam zdjęcia i czytam na wyrywki notatki ze zdezelowanego notesu. Teraz możemy już zacząć opowiadać historie, na które wcześniej nałożone zostało embargo spod znaku „po co mamę denerwować”. Historie o tym, jak Zosia jeździła z tajemniczą wysypką po kambodżańskich szpitalach i o tym, jak w trakcie zwiedzania parku narodowego tak wpatrzyłem się w nasionka namorzynów, że o mało nie spadłem z wieży widokowej. Historie o jadowitych czarnych wdowach wiszących w prysznicach i o tym, jak w Phnom Penh stwierdziliśmy, że pijemy drinka w najważniejszym domu publicznym dla zachodnich turystów. O ślepej małpie, o najpiękniejszej wyspie na świecie, o jedzeniu świerszczy, o pływających wioskach i pustynnych diabłach.
Nic, tylko usiąść i pisać. Wywietrzyć z głowy kolorowy pył, nie pasujący do codziennych obowiązków i formalności, które czekały na nas cierpliwie przez prawie pół roku. I czekać, kiedy z nowo wprowadzonego ładu i porządku wyłoni się znowu zadziorne pytanie „Dokąd teraz?”.
Brak komentarzy